niedziela, 25 listopada 2012

Akcja pod Śnieżnikiem - cz. 2. Ścigani

 Miejsce na bazę wypadową Prezes z Magdą wyszukali podczas wcześniejszego rekonesansu. Był to stojący na uboczu cichy, pełen poniemieckich bibelotów pensjonat o kryptonimie PDH (Pod Dobrym Humorkiem). Gdyby nie cel wyprawy, mogłoby to być przytulne gniazdko dla pary kochanków szukających odosobnienia. Wozy zostały ustawione w sposób umożliwiający szybką ewakuację. Weszli do środka, by spłukać mocną, czarną herbatą kurz drogi, zalegający grubą warstwą w ich gardłach. Prezes ściszonym głosem rozmawiał przy barze z Przewodnikiem. Marsowe miny i zmarszczone czoła nie wróżyły nic dobrego. Janek z Piotrkiem wyszli przed hacjendę zapalić. Pierwszy starannie nabijał swoją fajkę mocną virginią z odrobiną latakii w typie navy. Drugi sprawnie rolował skręta. Obaj cenili sobie dobre tytonie. Wypuszczając małe obłoczki dymu w zimne jesienne powietrze, rozmawiali nieśpiesznie. Piortek oparł nogę o oponę Yokohama Geolander A/TS jednego z foresterów.  Nagle do ich, wyczulonych na najmniejszy szmer, uszu dotarł, z początku ledwie słyszalny, a za chwilę już wyraźny, charakterystyczny dźwięk łopat wirnika lekkiego helikoptera wielozadaniowego. Bez trudu rozpoznali, że to eurocopter używany przez Straż Graniczną. Janek jednym ruchem zasunął dobrze nawoskowany zamek błyskawiczny swej kurtki wzór M65. Obaj przylgnęli plecami do omszałego, kamiennego muru i odprowadzili wzrokiem śmigłowiec. Przez głowę Piotrka przemknęła myśl, że może Oni już wiedzą o zaplanowanej akcji.
Wrócili do środka w samą porę. Ubrana w obcisłą, bawełniana, białą koszulkę na ramiączkach dziewczyna Przewodnika przydzielała klucze do pokoi. Nikt nie pytał o nazwiska i karty identyfikacyjne. Janek spojrzał na wypalony lutownicą na breloku z kluczem numer, szybko podzielił ilość pokoi przez ilość pięter i już wiedział, że zamieszkają na pierwszym poziomie. W lewą rękę chwycił ciężką torbę z zestawem specjalnym typu survival. Prawą objął drobną, gorącą dłoń Blondyny. Tak jak inni poszli zainstalować się na kwaterze. Blondyna sprawdziła możliwość ewakuacji przez okno, które wychodziło na zagracone podwórze. Czule objęła Janka, spojrzała mu głęboko w oczy i wyszeptała - „Już czas ruszać”. Wiedziała, że teraz liczy się tylko zadanie…
Prezes zrobił krótką odprawę. Przewodnik miał jechać ze Sławkiem w taksówce. Nie było pytań. Wiedział, że zebrał najlepszych z najlepszych. Rozpoczęli rutynową procedurę grzania silników. Boksery miękko wchodziły na obroty, a powietrze nasycało się wonią przepalonej etyliny. Magda sprawdzała łączność z załogami na kanale 22. Ruszyli ostro w dół wąską asfaltówką. Prezesowa nie mogła się doliczyć siódmego auta. Brakowało Mecenasa i Natalii. Pan Piotr spojrzał we wsteczne lusterko. Trzydzieści metrów za sobą widział światła granatowego legasia z dłubniętym zawiasem. Jednak powtarzające się w eterze nawoływania pozostawały bez odpowiedzi. Bizon szybko pokojarzył fakty. Lata spędzone na doświadczalnym weryfikowaniu podstawowych praw fizyki wyostrzyły jego ścisły umysł. Subaru Mecenasa jako jedyne nie miało zainstalowanej zewnętrznej anteny. Na pokładzie pracowała przenośna radiostacja małej mocy. Karoseria samochodu tworzyła klatkę Faraday’a i skutecznie blokowała emisję fal elektromagnetycznych w przestrzeń.
Opuścili publiczną drogę i ostrym wirażem wjechali na gruntówkę. Na dłuższy czas musieli się pożegnać z komfortem, jaki dawał dywanik z mieszanki mineralno–asfaltowej. Wysypana modrzewiowymi igłami i gnejsowymi kamieniami leśna droga prowadziła w górę ostro wyciętymi zakosami.

Wraz z nabieraniem wysokości było coraz więcej śnieżnych łach, grożących uśliźnięciem koła i runięciem w ziejącą pod nimi przepaść. Natalia rzuciła kolejne siarczyste przekleństwo we wnętrze klatki Faraday’a. Odpowiedziało jej tylko echo. Mecenas skoncentrowany był na utrzymaniu pojazdu na tej karkołomnej drodze.


Na radyjku usłyszeli strzępki rozmowy. Pan Piotr od razu rozpoznał charakterystyczne brzmienie gwary języka ukraińskiego, jaką posługiwali się rekieterzy ze wschodnich dzielnic Kijowa. Oni nigdy nie zostawiali rannych przy życiu. Prezes nakazał skręcić w głęboki las. Przewodnik pokazywał Sławkowi drogę. Tym szlakiem przerzucał przez zieloną granicę ludzi i towary swoim jeepem rubiconem. Taksówka w głębokich, błotnistych wykrotach zahaczała raz po raz podwoziem. Kluczyli pośród świerków i nie było możliwości cofnięcia się. Prezes żałował, że przed wyjazdem nie wymógł na Sławku podwyższenia zawiechy. W pewnym sensie to auto, poprzez znacznie niższy od pozostałych prześwit stanowiło najsłabszy element posiadanych środków transportu. Nagle cała kolumna rozbłysła czerwonymi światłami stopu. Stanęli. Na CB zrobiło się głośniej - taksówka zawisła. Kierowcy wyszli zobaczyć, z jakim wyzwaniem mają tym razem do czynienia. Na szczęście nie było to nic poważnego. Rozbujali zablokowany wóz i sprawnie uwolnili z pułapki. Radość jednak trwała krótko. Po dwudziestu metrach samochód Sławka, z Przewodnikiem na fotelu pasażera, znów nie mógł się ruszyć o własnych siłach. Naderwany zderzak smętnie zwisał z tyłu wozu.  Janek i Pan Piotr głośno zastanawiali się, czy to dobre rozwiązanie, by najmniej mobilne auto trzymać na szpicy. Przechodzący obok Prezes zaklął i ostro przerwał te dywagacje.  Szedł w stronę samochodu analizując nową sytuację. Splunął i wsiadł za kierownicę, zielonego forestera. Magda dobrze znała ten wyraz twarzy Maćka. Zimny wiatr złowrogo świstał w szparach bezramkowych szyb bocznych. Ruszyli wolno naprzód. Za wolno. Wysoko nad lasem unosiły się dwa eurocoptery.
Wyjechali na otwartą polanę. Przewodnik zasugerował, by pogasić światła, byli zbyt widoczni. Iwona spojrzała na zegarek zamontowany w konsoli rosomaka, półtorej godziny do zmierzchu. Podkręciła ogrzewanie i tajemniczo uśmiechnęła się do Piotrka. Ciemne, śniegowe chmury wisiały nad Kotliną Kłodzką.  Wiele by dali, by gęsty opad śniegu przesłonił ich pozycje. Przewodnik wysiadł sprawdzić ślady na rozstajnych drogach. Kierowcy palili w milczeniu raz po raz patrząc w ciemne niebo.

Janek został z Blondyną w ciepłym wnętrzu samochodu. Wrócili do rozmowy przerwanej przez słyszane w CB-radiu niezrozumiałe pokrzykiwania Ukraińców. Snuli plany na przyszłość. Co będą robić, gdy skończy się koszmar tych dni? Blondyna marzyła o powrocie do Toskanii. Tak dobrze  było im razem pośród nagrzanych Słońcem murów Pienzy, gdy siedzieli na kamiennych ławach murów okalających plac kościelny. Tak, tamto zadanie było nawet przyjemne. Blondyna pomyślała, że może M. przydzieliła im je, by mieli czas nacieszyć się sobą w gorącym słońcu Italii i nabrali sił przed akcją w Sudetach. Ostry błysk świateł stojącego za nimi legasia Mecenasa wyrwał ich z gorącego kokonu sierpniowych wspomnień.
Piotrek lustrował przez lornetkę okoliczne wzgórza. Między drzewami dostrzegł zarys hotelu górskiego na równi pod Śnieżnikiem. Wokół dwóch defenderów, w malowaniu Straży Granicznej, kręciło się kilku żołdaków. Jednak nie ten widok poruszył obserwatora. Jakieś tysiąc pięćset metrów za nimi dojrzał charakterystyczny kształt świateł trzech czarnych ład niva z przyciemnianymi szybami. Bez słowa podał lornetkę Panu Piotrowi. Obaj nie mieli wątpliwości, kto próbuje ich dopaść nim dotrą do celu.
Eurocoptery obniżyły pułap przeczesując las kamerami na podczerwień. Byli myśliwymi, a kolumna subaru zwierzyną. Prezes rzucił krótkie, gardłowe - „Do wozów i cisza ma mi być na radiu”. Znów jechali leśną, kamienistą, pokrytą śniegiem drogą, śmiało poprowadzoną po stromym, gęsto zalesionym zboczu. Jeden nieopatrzny ruch kierownicą, niechybnie zakończyłby się śmiertelną kraksą. Jeżeli ktoś miał jeszcze nadzieję, że to awanturniczy wypad offroadowy z przyjaciółmi, to przyszedł moment, by ją ostatecznie porzucić. W klatce Faraday’a atmosfera osiągnęła poziom nasycenia.
Dwa kilometry przejechali w miarę gładko i znów stanęli. Prezes przerwał ciszę – „Koniec jazdy”. Drogę przegradzał kilkutonowy, trzydziestometrowy świerk, którego korzeń leżał centralnie na środku drogi.

Na taką chwilę tylko czekał Piotrek. Nie na darmo w bagażniku rosomaka woził swój profesjonalny sprzęt DRSWSO (Do Radzenia Sobie W Sytuacjach Ostatecznych). Wyćwiczonym ruchem sięgnął po niewielki, ostry jak miecz samuraja toporek i o połowę mniejszą piłkę do rżnięcia drewna. Niepozorne, ale skuteczne.  Przez zebrane wokół drzewa konsylium przeszedł szmer podziwu. Piotrek z toporkiem w jednej ręce i piłką w drugiej spojrzał na zwalone drzewo i ramiona powoli opadły mu wzdłuż wysportowanego tułowia. Był zbyt doświadczony, by nie wiedzieć, że tu bez górnego modelu pilarki husqvarna nic nie poradzi.


Przewodnik dłubiąc ziarna prażonego słonecznika, które tak lubił odkąd rzucił palenie, poszedł na krótki relaksujący spacer po lesie. On tu już nic nie zaradzi. Natalia spojrzała wstecz za samochody. Jazda przez dwa kilometry na wstecznym po tej wąskiej drodze nad przepaścią była ponad jej wytrzymałość psychiczną. I nie była odosobniona w tym myśleniu.
W tym samym czasie przy drzewie powstawał już szczegółowy plan działania. Kreatywność była mocną stroną tego zespołu. Janek spod drzewa wyjął mocną żerdź. Pan Piotr przyturlał duży głaz. Bizon z Prezesem zamontowali dźwignię. Mecenas i Sławek zaparli się o korzenie. Rozpoczęli nierówną walkę. Dawid i Goliat. Siedmiu mężczyzn kontra stuletni świerk. Starli się w śmiertelnym uścisku. Napięte do granic ludzkiej możliwości mięśnie tych współczesnych gladiatorów, herosów spod znaku Plejad. Próbowali dokonać niemożliwego…
(to be continued)


piątek, 23 listopada 2012

Akcja pod Śnieżnikiem - cz. 1 .W stronę bazy



Było tak gdzieś w połowie października, jak Janek dostał wiadomość, że Prezes organizuje jesienny wjazd na Śnieżnik (wybitny szczyt w południowej części Kotliny Kłodzkiej). Lista uczestników została wywieszona w wiadomym miejscu. Jak zawsze niezawodni Bizon i Piotrek zapisali się już pierwszego dnia.
Janek długo gryzł się z myślą, czy dołączyć do zespołu mającego zaatakować Śnieżnik (wiecie który Śnieżnik). Obawiał się ewentualnej kontroli Straży Granicznej na terenie Parku Krajobrazowego. Przed oczami stanęły mu wydarzenia z okresu stanu wojennego, gdy, zakuty w kajdanki, zwożony był Gazem 66 przez WOP na posterunek w Bystrzycy Kłodzkiej. Od tamtych wydarzeń nigdy już nie odzyskał dawnego optymizmu. Każdą zmianę pogody odczuwał w nie najlepiej zrośniętych kościach strzałkowych. Zakaz opuszczania kraju obowiązywał go do 2014 roku. A w śnieżnickim lesie tak łatwo pobłądzić i nieopatrzenie przejechać na czeską stronę, gdzie czają się pogranicznicy w swych zielonych skodach.
Z drugiej strony jesienny atak czteronapędowcem na Śnieżnik w grupie sprawdzonych kolegów był Janka młodzieńczym, niespełnionym do dziś marzeniem. Pragnienie to było silniejsze, niż wspomnienie koszmaru lat minionych.
Na tydzień przed planowaną datą wyjazdu, Janek ostatecznie potwierdził swój udział w akcji. Do zespołu dołączył też Mecenas, Pan Piotr i Sławek. Tak więc w akcji miało uczestniczyć 7 błotnych pojazdów pościgowych: 4 forestery, dłubnięty legacy, taksówka i rosomak. Bladym świtem w okolicach BP na Karkonoskiej z mgły zaczęły wyłaniać się kolejne samochody z gwiazdami na grillach. Twarze kierowców skryte za wysoko postawionymi kołnierzami, chroniącymi przed przenikliwym zimnem. Krótkie powitania, zdawkowe rozmowy, ostatni papieros wypalany na prędce. Dziewczyny poprawiające makijaż i bezwiednie strzepujące pyłki z ramion swych facetów. Przygodni kierowcy tankujący na stacji  swoje niemrawe samochody, z glutem w gardle odprowadzali wzrokiem kolumnę wehikułów spod znaku Subaru. Oni przeczuwali, że z tej wyprawy wrócą tylko nieliczni.
Janek przełączył CB radio na kanał 22, przeredukował i mocniej wcisnął gaz, by nadążyć za bliźniaczym foresterem Bizona. Blondyna sięgnęła po termos z czarną, mocno osłodzoną miodem kawą. W radiu grał Joe Bonamasa. Leniwie toczyli się krajową ósemką w stronę zjazdu na Kamieniec Ząbkowicki. Od czasu do czasu ktoś podrzucał jakiegoś suchara w eter. Jedynie krótkie notki historyczne Prezesowej pomagały kolegom na chwilę oderwać się  od czarnych myśli. Każdy z nich na swój sposób przeżywał tę akcję.
Prezes przesuwał wzrokiem po ekranach GPSów numer jeden, dwa i trzy (ten ostatni z monochromatycznym wyświetlaczem). Wiedział, że w akcji sprawność szpeju poddawana jest weryfikacji. Lekko uśmiechnął się na myśl, że oprócz systemów globalnej nawigacji ma jeszcze tego autochtona. Wiele lat spędzonych w lesie podczas polowań nauczyło Prezesa polegać jedynie na lokalnych przewodnikach.
Bizon z uwagą wsłuchiwał się w dźwięk dyferencjału. Równomiernie rozłożone składowe harmoniczne, które docierały do jego i Alutki uszu, wprowadzały oboje w niedzielny, prawie świąteczny nastrój potęgowany zapachem dopiero co wyjętego z pieca drożdżowego kołacza z węgierkami. Jedynie pomarańczowa kontrolka czekendżina burzyła ten spokój na pokładzie.
Piotrek po raz kolejny próbował wprowadzić opornego boksera na wyższe obroty, by nadążyć za resztą. Dawno już minęły czasy, gdy rosomak rozpędzał się do 150km/h. Dzisiaj stówka to było maksimum możliwości tej niezwykłej, żyjącej własnym życiem maszyny. Jednak nic nie mogło wyprowadzić Piotrka z równowagi. W bagażniku brzęczały nieświadome mających nadejść wkrótce wydarzeń, luźno rzucone piły, siekiery i liny. Sięgnął po bibułkę i prawą ręką skręcił sobie papieroska. Zapach tytoniu i pojawiające się zza chmur zarysy Sudetów przypominały Iwonie wspólnie spędzone chwile w Szkocji. Mimo całej grozy sytuacji cieszyła się, że jest tutaj z Piotrem.
Mecenas, wygodnie rozparty za kierownicą swojego komfortowego legasia, pewnie utrzymywał kurs. Był doświadczonym kierowcą, potrafiącym wiele i wiedział dobrze, że nie musi tego nikomu udowadniać. Dzięki szczegółowej relacji Natalii, poskładał już w całość strzępki wydarzeń, które zostały mu w pamięci po czwartkowej imprezie. Natalia podała mu zapalonego chesterfielda. Cieszył się jazdą. Wiedział już, że Prezes wzorowo zestroił zawiechę jego bolidu.
Pan Piotr dołączył do zespołu jako ostatni. Po raz pierwszy szedł na akcję w tym składzie. Jednak Prezes wiedział co robi ściągając go do ekipy. W krótce miało się okazać, że ten weteran kampanii w Południowej Afryce i działań na polach lodowych północnych obszarów Laponii, będzie nieodzowny w pokonaniu przeszkód, jakie postawi przed nimi życie. Ewa odpakowała kanapkę z grillowanym łososiem po norwesku. Odrobina fosforu wydawała się jej niezbędna w tej sytuacji.
Sławek prowadził taksówkę trochę nonszalancko, jak to jest w zwyczaju wrocławskich taryfiarzy. Już tyle widział, że nic nie mogło go zaskoczyć. Jego dewiza życiowa nigdy nie zwiodła go na manowce: „jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było” i „zawsze znajdzie się jakieś wyjście”. Zjadł sobie jabłko, zadzwonił do znajomej i podrzucił kolegom, że suszą na czterdziestym siódmym. Lubił te wyjazdy z Prezesem i resztą. Wkrótce jego naturalna pogoda ducha miała być wystawiona na największą próbę.
Gdzieś przed południem dotarli do kamienieckiego zamku. Myliłby się ten, kto by myślał, że oto wycieczka krajoznawcza dotarła do kolejnego zabytku w regionie. A taki właśnie był zamiar spindoctorów Prezesa. Niby niepozorna przechadzka, a naprawdę czas na dogadanie ostatnich szczegółów akcji. Byli zbyt doświadczeni, by lekceważyć drobiazgi. W trakcie spaceru zadzierzgnęły się też nici sympatii pomiędzy dziewczętami.


Szosą przez Złoty Stok przemieszczali się w stronę Lądka i Stronia. Słońce przebijało przez słupy bukowych drzew. W zacienionych miejscach leżały resztki pierwszego w tym roku śniegu. Prezes podrzucił na radyjku, że zatrzymają się w miejscu śmiertelnej kraksy Bubla na Rajdzie Dolnośląskim. Tuż za wirażem wozy zjechały w stromą leśną ścieżkę. Stanęli całą ekipą przed pomnikiem. Prezesowi wróciły przed oczy obrazy z przeszłości. Dreszcz przeszedł mu po plecach okrytych grubym polarem zakupionym w sklepie łowieckim. Świeczka, wyszeptana modlitwa i dalej w drogę.

Ścigali się z czasem. Listopadowe słońce nieubłaganie toczyło się w stronę horyzontu. Do zmroku zostało już tylko kilka godzin. Mknęli powiatową 392-ką obok stacji narciarskiej Czarna Góra. Mijali zaniedbane gospodarstwa z garnkami suszącymi się na drewnianych sztachetach zmurszałych płotów. Złote liście unosiły się poruszone pędem ich niezniszczalnych maszyn. Gdzieś koło Szklar czy Marianówki dwaj dobrze wczorajsi przyjaciele z boiska nagle wytoczyli się wprost pod koła prezesowego forestera. Jedynie  rajdowemu doświadczeniu Prezesa mogli zawdzięczać swoje pijane życie. Maciek jednocześnie odbił kierownicą, zrzucił dwa biegi i mocno wcisnął pedał hamulca sprężając płyn w przewodach. Klocki zacisnęły się na nowiutkich tarczach. W radio rzucił ostrzeżenie dla pozostałych aut jadących w kolumnie… A Ci dwaj pewnie chwilę potem zaszli do pani Jadzi po kolejne flaszki mamrota.
Janek mimowolnie zatrzymał wzrok na białej fasadzie kościółka Sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej, który ukazał się na wzgórzu Iglicznej. Zbliżali się do Międzygórza. Jeszcze tylko przejechać przez Wilkanów. Dobrze znał to miejsce. Ile to lat spędzonych na harcerskich obozach przygotowawczych hufca Kędzierzyn. Bez problemu rozpoznał drzewo, gdzie jako nastolatek został przywiązany na wiele godzin przez żądny krwi zastęp Kruków. Traumatyczne wspomnienia miały go nie opuszczać przez najbliższe czterdzieści osiem godzin. Wiedział już, że tej nocy długo nie będzie mógł zasnąć. Dwa kolejne wiraże i wjeżdżali na Wojska Polskiego. Reduktor, cztery i pół tysiąca obrotów i po dwóch minutach byli pod bazą. Do ataku na szczyt zostały minuty…

(to be continued…)