wtorek, 25 grudnia 2012

Akcja pod Śnieżnikiem - cz. 3. Taksówka w potrzasku

 Mijały cenne sekundy lecz drzewo nie zamierzało ustąpić. Pot wielkimi kroplami skapywał z ich zabłoconych twarzy, tworząc małe strumyki, znikające chwilę potem wśród kęp miękkiego mchu. Obrócony o kilka stopni pień wracał jak zaczarowany do pierwotnego położenia. Magda dokumentowała całą akcję niezniszczalnym aparatem fotograficznym Zenith 12XP, który dostała od wuja z Przasnysza, gdy była jeszcze małą dziewczynką w warkoczach. Prezes miarowo pohukując basem nadawał rytm, a pień powoli obracał się w stronę stromego zbocza poniżej. Byli tak blisko osiągnięcia celu, gdy w zaroślach dało się słyszeć poruszenie. Ukraińcy w kominiarkach i wojskowych butach, zgrabnie zeskakiwali po stoku w stronę zablokowanych subaru, aż stanęli na ścieżce i z typowym dla mężczyzn wschodu znudzonym wyrazem twarzy, zapalili po ruskim papierosie z kartonową tutką. Rozdzielał ich tylko korzeń drzewa. Pan Piotr kątem oka obserwował napastników, badając ich psychikę. Nie przestawali napierać z całą mocą na pień, jednak rozłożysty korzeń stawiał wciąż opór. Magda uchyliła bagażnik zielonego subaru by odłożyć ciężkiego zenita.  Z tych emocji zapomniała o dwóch psach, podróżujących z nimi. Jager i Ruda miały już dość tego zamknięcia i zdecydowanie potrzebowały ruchu na świeżym powietrzu. Sprawy potoczyły się w mgnieniu oka. Uwieszeni na dźwigni kierowcy ostatecznie pokonali opór drzewa. Niezawodna grawitacja zrobiła resztę roboty. Pień miękko potoczył się w przepaść. Oczom zaskoczonych Ukraińców ukazały się buchające parą, pędzące w ich kierunku psy. Całości scenerii dopełniał odgłos nisko przelatującego helikoptera. Ta nieco przypadkowa demonstracja siły, to było zbyt wiele dla facetów w kominiarkach. Pan Piotr, wycierając ręce w śnieg, uśmiechnął się do swych myśli. Dobrze ocenił, że Ci przybysze ze wschodu nie mieli mocnej psychiki…


Uwolniona karawana gwiezdnych maszyn ruszyła pod górę. W CB radiu rozbrzmiewały okrzyki tryumfu. Teraz już nic nie mogło ich zatrzymać. Byli iniemamocni. Jedynie Prezes nie przestawał marszczyć czoła. Był zbyt doświadczony przez życie, by z powodu pokonania byle drzewka na drodze popadać w euforię. Nie minęło piętnaście minut, jak Pan Piotr zgłosił oderwanie tylnego zderzaka w wozie Sławka. Prowizoryczna naprawa pomogła tylko na chwilę. Jechali stromą kamienistą drogą, która może na AT-ekach nie robiła większego wrażenia, jednak zużyte zimówki w taksówce nie wytrzymały spotkania z ostrymi łupkami łyszczykowymi, luźno leżącymi na zaśnieżonej drodze. Kolumna stanęła. Diagnoza – dwa kapcie na przedniej osi taksówki. Działali według dobrze przećwiczonej procedury. Prezes ocenił rozmiar awarii. Zaordynował zapas Sławka i dojazdówkę Mecenasa. Prawe koło było do natychmiastowej wymiany. Sławek i Piotr ogarniali temat. Lewa opona została podłączona do amerykańskiego, wysokowydajnego kompresora, stosowanego w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku na rajdzie Paryż – Dakar. Prezes wrócił myślami do pamiętnej aukcji na e-buyu, gdzie zaciekle walczył z pewnym Teksańczykiem o ten szpej. Załatwił cholernego Jankesa licytując w ostatniej chwili dwieście dwadzieścia dwa baksy. Teraz okazywało się, że były to dobrze zainwestowane pieniądze. Bizon, Pan Piotr, Janek i Prezes w napięciu obserwowali powoli przesuwającą się wskazówkę manometru. Mieli już dobre dwie atmosfery, gdy Prezes postanowił odłączyć wężyk. Jednak powietrze którędyś uchodziło. Małe rozcięcie na boku opony postanowili zaszpuntować  blachowkrętem i gumą balonową, którą żuł Przewodnik na przemian z ziarnami słonecznika. Zostawmy w tym miejscu naszych kreatywnych offroadowców, bowiem w unieruchomionej kolumnie samochodów życie towarzyskie toczyło się w najlepsze. Alutka, pielgrzymując po samochodach, częstowała dziewczęta plackiem śliwkowym. Żartom nie było końca. Zapanowała iście piknikowa atmosfera. Jedynie Natalia z tych nerwów wywołanych ekspozycją na przepaść, nie mogła nic przełknąć. Wyobraźnia przestrzenna, którą została hojnie obdarowana, budowała obrazy, których mogliby jej pozazdrościć twórcy filmów o Agencie 007. Próbowała odepchnąć te obrazy, lecz wracały niczym senny koszmar w upalną, burzową, lipcową noc.
Tymczasem przy uszkodzonej oponie, w strugach zacinającego deszczu ze śniegiem, trwała narada. Ostatecznie Prezes wydał polecenie kontynuowania jazdy do utraty powietrza. Janek jeszcze nieśmiało zaproponował, by jechać z kompresorem podłączonym na stałe do opony, ale chyba pomysł nie trafił na podatny grunt. Może na tamten moment było to zbyt abstrakcyjne rozwiązanie.


Zawarczały wychłodzone motory o przeciwsobnej konstrukcji i ruszyli powoli pod górę. W przerwie między drzewami dojrzeli zwalisty budynek górskiego hotelu Pod Śnieżnikiem. Przewodnik powiedział przez CB radio, że za chwilę wyjadą na odsłonięty teren i będą widoczni jak wróble na śniegu. Powietrze z opony taksówki powoli wydostawało się do atmosfery. Mogli ją dopompować teraz, w cieniu jodeł, albo dopiero na dole w Międzygórzu. Pan Piotr wiedział, że kolejny postój może jeszcze bardziej nadszarpnąć i tak już niskie morale zespołu. Rzucił przez Radio do Prezesa, by nie stawać. Ten po chwili namysłu nakazał wszystkim, by wcisnęli mocniej gaz i trzymali głowy nisko nad kierownicą. Gnali na złamanie karku. Szuter sypał się spod kół, obijając karoserie kolejnych wozów. Mechanizmy różnicowe, skapane w rozgrzanym oleju gładko wyrównywały prędkości obrotowe kół. Był to moment chwały konstruktorów spod znaku Subaru. Permanentny, symetryczny napęd zdawał egzamin na piątkę. Siedem japońskich wehikułów, pewnie prowadzonych przez siedmiu kierowców o słowiańskich, sarmackich rysach orało mokry śnieg zalegający równinę, na której stało schronisko. Turyści, w swych kolorowych membranowych kurteczkach, przystawali zaskoczeni pędzącą kawalkadą, wypadającą znienacka z jodłowego zagajnika. Kijki do nordic walking wypadały im z rąk.  Otwierali usta ni to w okrzyku przerażenia, ni wściekłości.


Niezatrzymani wjechali na drogę dojazdową do hotelu. Była stroma, ale równa. Prędkościomierz w foresterze Janka pokazywał 80 km/h. Jeden po drugim wchodzili w szutrowe wiraże. Piętnaście minut takiej szaleńczej jazdy wystarczyło, by dotarli na parking w Międzygórzu. Sławek zadrutował zwisający zderzak i dopompował koło amerykańskim kompresorem.


Alutka dokarmiała plackiem śliwkowym wycieńczonych kierowców i ich partnerki. Długo nie mogli powstrzymać drgających z napięcia mięśni. Przewodnik jednak rozwiał nadzieję na dłuższy popas. W pensjonacie „Pod dobrym humorkiem” czekała już obiadokolacja. Czas było jechać. Nikt nie wołał.

niedziela, 25 listopada 2012

Akcja pod Śnieżnikiem - cz. 2. Ścigani

 Miejsce na bazę wypadową Prezes z Magdą wyszukali podczas wcześniejszego rekonesansu. Był to stojący na uboczu cichy, pełen poniemieckich bibelotów pensjonat o kryptonimie PDH (Pod Dobrym Humorkiem). Gdyby nie cel wyprawy, mogłoby to być przytulne gniazdko dla pary kochanków szukających odosobnienia. Wozy zostały ustawione w sposób umożliwiający szybką ewakuację. Weszli do środka, by spłukać mocną, czarną herbatą kurz drogi, zalegający grubą warstwą w ich gardłach. Prezes ściszonym głosem rozmawiał przy barze z Przewodnikiem. Marsowe miny i zmarszczone czoła nie wróżyły nic dobrego. Janek z Piotrkiem wyszli przed hacjendę zapalić. Pierwszy starannie nabijał swoją fajkę mocną virginią z odrobiną latakii w typie navy. Drugi sprawnie rolował skręta. Obaj cenili sobie dobre tytonie. Wypuszczając małe obłoczki dymu w zimne jesienne powietrze, rozmawiali nieśpiesznie. Piortek oparł nogę o oponę Yokohama Geolander A/TS jednego z foresterów.  Nagle do ich, wyczulonych na najmniejszy szmer, uszu dotarł, z początku ledwie słyszalny, a za chwilę już wyraźny, charakterystyczny dźwięk łopat wirnika lekkiego helikoptera wielozadaniowego. Bez trudu rozpoznali, że to eurocopter używany przez Straż Graniczną. Janek jednym ruchem zasunął dobrze nawoskowany zamek błyskawiczny swej kurtki wzór M65. Obaj przylgnęli plecami do omszałego, kamiennego muru i odprowadzili wzrokiem śmigłowiec. Przez głowę Piotrka przemknęła myśl, że może Oni już wiedzą o zaplanowanej akcji.
Wrócili do środka w samą porę. Ubrana w obcisłą, bawełniana, białą koszulkę na ramiączkach dziewczyna Przewodnika przydzielała klucze do pokoi. Nikt nie pytał o nazwiska i karty identyfikacyjne. Janek spojrzał na wypalony lutownicą na breloku z kluczem numer, szybko podzielił ilość pokoi przez ilość pięter i już wiedział, że zamieszkają na pierwszym poziomie. W lewą rękę chwycił ciężką torbę z zestawem specjalnym typu survival. Prawą objął drobną, gorącą dłoń Blondyny. Tak jak inni poszli zainstalować się na kwaterze. Blondyna sprawdziła możliwość ewakuacji przez okno, które wychodziło na zagracone podwórze. Czule objęła Janka, spojrzała mu głęboko w oczy i wyszeptała - „Już czas ruszać”. Wiedziała, że teraz liczy się tylko zadanie…
Prezes zrobił krótką odprawę. Przewodnik miał jechać ze Sławkiem w taksówce. Nie było pytań. Wiedział, że zebrał najlepszych z najlepszych. Rozpoczęli rutynową procedurę grzania silników. Boksery miękko wchodziły na obroty, a powietrze nasycało się wonią przepalonej etyliny. Magda sprawdzała łączność z załogami na kanale 22. Ruszyli ostro w dół wąską asfaltówką. Prezesowa nie mogła się doliczyć siódmego auta. Brakowało Mecenasa i Natalii. Pan Piotr spojrzał we wsteczne lusterko. Trzydzieści metrów za sobą widział światła granatowego legasia z dłubniętym zawiasem. Jednak powtarzające się w eterze nawoływania pozostawały bez odpowiedzi. Bizon szybko pokojarzył fakty. Lata spędzone na doświadczalnym weryfikowaniu podstawowych praw fizyki wyostrzyły jego ścisły umysł. Subaru Mecenasa jako jedyne nie miało zainstalowanej zewnętrznej anteny. Na pokładzie pracowała przenośna radiostacja małej mocy. Karoseria samochodu tworzyła klatkę Faraday’a i skutecznie blokowała emisję fal elektromagnetycznych w przestrzeń.
Opuścili publiczną drogę i ostrym wirażem wjechali na gruntówkę. Na dłuższy czas musieli się pożegnać z komfortem, jaki dawał dywanik z mieszanki mineralno–asfaltowej. Wysypana modrzewiowymi igłami i gnejsowymi kamieniami leśna droga prowadziła w górę ostro wyciętymi zakosami.

Wraz z nabieraniem wysokości było coraz więcej śnieżnych łach, grożących uśliźnięciem koła i runięciem w ziejącą pod nimi przepaść. Natalia rzuciła kolejne siarczyste przekleństwo we wnętrze klatki Faraday’a. Odpowiedziało jej tylko echo. Mecenas skoncentrowany był na utrzymaniu pojazdu na tej karkołomnej drodze.


Na radyjku usłyszeli strzępki rozmowy. Pan Piotr od razu rozpoznał charakterystyczne brzmienie gwary języka ukraińskiego, jaką posługiwali się rekieterzy ze wschodnich dzielnic Kijowa. Oni nigdy nie zostawiali rannych przy życiu. Prezes nakazał skręcić w głęboki las. Przewodnik pokazywał Sławkowi drogę. Tym szlakiem przerzucał przez zieloną granicę ludzi i towary swoim jeepem rubiconem. Taksówka w głębokich, błotnistych wykrotach zahaczała raz po raz podwoziem. Kluczyli pośród świerków i nie było możliwości cofnięcia się. Prezes żałował, że przed wyjazdem nie wymógł na Sławku podwyższenia zawiechy. W pewnym sensie to auto, poprzez znacznie niższy od pozostałych prześwit stanowiło najsłabszy element posiadanych środków transportu. Nagle cała kolumna rozbłysła czerwonymi światłami stopu. Stanęli. Na CB zrobiło się głośniej - taksówka zawisła. Kierowcy wyszli zobaczyć, z jakim wyzwaniem mają tym razem do czynienia. Na szczęście nie było to nic poważnego. Rozbujali zablokowany wóz i sprawnie uwolnili z pułapki. Radość jednak trwała krótko. Po dwudziestu metrach samochód Sławka, z Przewodnikiem na fotelu pasażera, znów nie mógł się ruszyć o własnych siłach. Naderwany zderzak smętnie zwisał z tyłu wozu.  Janek i Pan Piotr głośno zastanawiali się, czy to dobre rozwiązanie, by najmniej mobilne auto trzymać na szpicy. Przechodzący obok Prezes zaklął i ostro przerwał te dywagacje.  Szedł w stronę samochodu analizując nową sytuację. Splunął i wsiadł za kierownicę, zielonego forestera. Magda dobrze znała ten wyraz twarzy Maćka. Zimny wiatr złowrogo świstał w szparach bezramkowych szyb bocznych. Ruszyli wolno naprzód. Za wolno. Wysoko nad lasem unosiły się dwa eurocoptery.
Wyjechali na otwartą polanę. Przewodnik zasugerował, by pogasić światła, byli zbyt widoczni. Iwona spojrzała na zegarek zamontowany w konsoli rosomaka, półtorej godziny do zmierzchu. Podkręciła ogrzewanie i tajemniczo uśmiechnęła się do Piotrka. Ciemne, śniegowe chmury wisiały nad Kotliną Kłodzką.  Wiele by dali, by gęsty opad śniegu przesłonił ich pozycje. Przewodnik wysiadł sprawdzić ślady na rozstajnych drogach. Kierowcy palili w milczeniu raz po raz patrząc w ciemne niebo.

Janek został z Blondyną w ciepłym wnętrzu samochodu. Wrócili do rozmowy przerwanej przez słyszane w CB-radiu niezrozumiałe pokrzykiwania Ukraińców. Snuli plany na przyszłość. Co będą robić, gdy skończy się koszmar tych dni? Blondyna marzyła o powrocie do Toskanii. Tak dobrze  było im razem pośród nagrzanych Słońcem murów Pienzy, gdy siedzieli na kamiennych ławach murów okalających plac kościelny. Tak, tamto zadanie było nawet przyjemne. Blondyna pomyślała, że może M. przydzieliła im je, by mieli czas nacieszyć się sobą w gorącym słońcu Italii i nabrali sił przed akcją w Sudetach. Ostry błysk świateł stojącego za nimi legasia Mecenasa wyrwał ich z gorącego kokonu sierpniowych wspomnień.
Piotrek lustrował przez lornetkę okoliczne wzgórza. Między drzewami dostrzegł zarys hotelu górskiego na równi pod Śnieżnikiem. Wokół dwóch defenderów, w malowaniu Straży Granicznej, kręciło się kilku żołdaków. Jednak nie ten widok poruszył obserwatora. Jakieś tysiąc pięćset metrów za nimi dojrzał charakterystyczny kształt świateł trzech czarnych ład niva z przyciemnianymi szybami. Bez słowa podał lornetkę Panu Piotrowi. Obaj nie mieli wątpliwości, kto próbuje ich dopaść nim dotrą do celu.
Eurocoptery obniżyły pułap przeczesując las kamerami na podczerwień. Byli myśliwymi, a kolumna subaru zwierzyną. Prezes rzucił krótkie, gardłowe - „Do wozów i cisza ma mi być na radiu”. Znów jechali leśną, kamienistą, pokrytą śniegiem drogą, śmiało poprowadzoną po stromym, gęsto zalesionym zboczu. Jeden nieopatrzny ruch kierownicą, niechybnie zakończyłby się śmiertelną kraksą. Jeżeli ktoś miał jeszcze nadzieję, że to awanturniczy wypad offroadowy z przyjaciółmi, to przyszedł moment, by ją ostatecznie porzucić. W klatce Faraday’a atmosfera osiągnęła poziom nasycenia.
Dwa kilometry przejechali w miarę gładko i znów stanęli. Prezes przerwał ciszę – „Koniec jazdy”. Drogę przegradzał kilkutonowy, trzydziestometrowy świerk, którego korzeń leżał centralnie na środku drogi.

Na taką chwilę tylko czekał Piotrek. Nie na darmo w bagażniku rosomaka woził swój profesjonalny sprzęt DRSWSO (Do Radzenia Sobie W Sytuacjach Ostatecznych). Wyćwiczonym ruchem sięgnął po niewielki, ostry jak miecz samuraja toporek i o połowę mniejszą piłkę do rżnięcia drewna. Niepozorne, ale skuteczne.  Przez zebrane wokół drzewa konsylium przeszedł szmer podziwu. Piotrek z toporkiem w jednej ręce i piłką w drugiej spojrzał na zwalone drzewo i ramiona powoli opadły mu wzdłuż wysportowanego tułowia. Był zbyt doświadczony, by nie wiedzieć, że tu bez górnego modelu pilarki husqvarna nic nie poradzi.


Przewodnik dłubiąc ziarna prażonego słonecznika, które tak lubił odkąd rzucił palenie, poszedł na krótki relaksujący spacer po lesie. On tu już nic nie zaradzi. Natalia spojrzała wstecz za samochody. Jazda przez dwa kilometry na wstecznym po tej wąskiej drodze nad przepaścią była ponad jej wytrzymałość psychiczną. I nie była odosobniona w tym myśleniu.
W tym samym czasie przy drzewie powstawał już szczegółowy plan działania. Kreatywność była mocną stroną tego zespołu. Janek spod drzewa wyjął mocną żerdź. Pan Piotr przyturlał duży głaz. Bizon z Prezesem zamontowali dźwignię. Mecenas i Sławek zaparli się o korzenie. Rozpoczęli nierówną walkę. Dawid i Goliat. Siedmiu mężczyzn kontra stuletni świerk. Starli się w śmiertelnym uścisku. Napięte do granic ludzkiej możliwości mięśnie tych współczesnych gladiatorów, herosów spod znaku Plejad. Próbowali dokonać niemożliwego…
(to be continued)


piątek, 23 listopada 2012

Akcja pod Śnieżnikiem - cz. 1 .W stronę bazy



Było tak gdzieś w połowie października, jak Janek dostał wiadomość, że Prezes organizuje jesienny wjazd na Śnieżnik (wybitny szczyt w południowej części Kotliny Kłodzkiej). Lista uczestników została wywieszona w wiadomym miejscu. Jak zawsze niezawodni Bizon i Piotrek zapisali się już pierwszego dnia.
Janek długo gryzł się z myślą, czy dołączyć do zespołu mającego zaatakować Śnieżnik (wiecie który Śnieżnik). Obawiał się ewentualnej kontroli Straży Granicznej na terenie Parku Krajobrazowego. Przed oczami stanęły mu wydarzenia z okresu stanu wojennego, gdy, zakuty w kajdanki, zwożony był Gazem 66 przez WOP na posterunek w Bystrzycy Kłodzkiej. Od tamtych wydarzeń nigdy już nie odzyskał dawnego optymizmu. Każdą zmianę pogody odczuwał w nie najlepiej zrośniętych kościach strzałkowych. Zakaz opuszczania kraju obowiązywał go do 2014 roku. A w śnieżnickim lesie tak łatwo pobłądzić i nieopatrzenie przejechać na czeską stronę, gdzie czają się pogranicznicy w swych zielonych skodach.
Z drugiej strony jesienny atak czteronapędowcem na Śnieżnik w grupie sprawdzonych kolegów był Janka młodzieńczym, niespełnionym do dziś marzeniem. Pragnienie to było silniejsze, niż wspomnienie koszmaru lat minionych.
Na tydzień przed planowaną datą wyjazdu, Janek ostatecznie potwierdził swój udział w akcji. Do zespołu dołączył też Mecenas, Pan Piotr i Sławek. Tak więc w akcji miało uczestniczyć 7 błotnych pojazdów pościgowych: 4 forestery, dłubnięty legacy, taksówka i rosomak. Bladym świtem w okolicach BP na Karkonoskiej z mgły zaczęły wyłaniać się kolejne samochody z gwiazdami na grillach. Twarze kierowców skryte za wysoko postawionymi kołnierzami, chroniącymi przed przenikliwym zimnem. Krótkie powitania, zdawkowe rozmowy, ostatni papieros wypalany na prędce. Dziewczyny poprawiające makijaż i bezwiednie strzepujące pyłki z ramion swych facetów. Przygodni kierowcy tankujący na stacji  swoje niemrawe samochody, z glutem w gardle odprowadzali wzrokiem kolumnę wehikułów spod znaku Subaru. Oni przeczuwali, że z tej wyprawy wrócą tylko nieliczni.
Janek przełączył CB radio na kanał 22, przeredukował i mocniej wcisnął gaz, by nadążyć za bliźniaczym foresterem Bizona. Blondyna sięgnęła po termos z czarną, mocno osłodzoną miodem kawą. W radiu grał Joe Bonamasa. Leniwie toczyli się krajową ósemką w stronę zjazdu na Kamieniec Ząbkowicki. Od czasu do czasu ktoś podrzucał jakiegoś suchara w eter. Jedynie krótkie notki historyczne Prezesowej pomagały kolegom na chwilę oderwać się  od czarnych myśli. Każdy z nich na swój sposób przeżywał tę akcję.
Prezes przesuwał wzrokiem po ekranach GPSów numer jeden, dwa i trzy (ten ostatni z monochromatycznym wyświetlaczem). Wiedział, że w akcji sprawność szpeju poddawana jest weryfikacji. Lekko uśmiechnął się na myśl, że oprócz systemów globalnej nawigacji ma jeszcze tego autochtona. Wiele lat spędzonych w lesie podczas polowań nauczyło Prezesa polegać jedynie na lokalnych przewodnikach.
Bizon z uwagą wsłuchiwał się w dźwięk dyferencjału. Równomiernie rozłożone składowe harmoniczne, które docierały do jego i Alutki uszu, wprowadzały oboje w niedzielny, prawie świąteczny nastrój potęgowany zapachem dopiero co wyjętego z pieca drożdżowego kołacza z węgierkami. Jedynie pomarańczowa kontrolka czekendżina burzyła ten spokój na pokładzie.
Piotrek po raz kolejny próbował wprowadzić opornego boksera na wyższe obroty, by nadążyć za resztą. Dawno już minęły czasy, gdy rosomak rozpędzał się do 150km/h. Dzisiaj stówka to było maksimum możliwości tej niezwykłej, żyjącej własnym życiem maszyny. Jednak nic nie mogło wyprowadzić Piotrka z równowagi. W bagażniku brzęczały nieświadome mających nadejść wkrótce wydarzeń, luźno rzucone piły, siekiery i liny. Sięgnął po bibułkę i prawą ręką skręcił sobie papieroska. Zapach tytoniu i pojawiające się zza chmur zarysy Sudetów przypominały Iwonie wspólnie spędzone chwile w Szkocji. Mimo całej grozy sytuacji cieszyła się, że jest tutaj z Piotrem.
Mecenas, wygodnie rozparty za kierownicą swojego komfortowego legasia, pewnie utrzymywał kurs. Był doświadczonym kierowcą, potrafiącym wiele i wiedział dobrze, że nie musi tego nikomu udowadniać. Dzięki szczegółowej relacji Natalii, poskładał już w całość strzępki wydarzeń, które zostały mu w pamięci po czwartkowej imprezie. Natalia podała mu zapalonego chesterfielda. Cieszył się jazdą. Wiedział już, że Prezes wzorowo zestroił zawiechę jego bolidu.
Pan Piotr dołączył do zespołu jako ostatni. Po raz pierwszy szedł na akcję w tym składzie. Jednak Prezes wiedział co robi ściągając go do ekipy. W krótce miało się okazać, że ten weteran kampanii w Południowej Afryce i działań na polach lodowych północnych obszarów Laponii, będzie nieodzowny w pokonaniu przeszkód, jakie postawi przed nimi życie. Ewa odpakowała kanapkę z grillowanym łososiem po norwesku. Odrobina fosforu wydawała się jej niezbędna w tej sytuacji.
Sławek prowadził taksówkę trochę nonszalancko, jak to jest w zwyczaju wrocławskich taryfiarzy. Już tyle widział, że nic nie mogło go zaskoczyć. Jego dewiza życiowa nigdy nie zwiodła go na manowce: „jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było” i „zawsze znajdzie się jakieś wyjście”. Zjadł sobie jabłko, zadzwonił do znajomej i podrzucił kolegom, że suszą na czterdziestym siódmym. Lubił te wyjazdy z Prezesem i resztą. Wkrótce jego naturalna pogoda ducha miała być wystawiona na największą próbę.
Gdzieś przed południem dotarli do kamienieckiego zamku. Myliłby się ten, kto by myślał, że oto wycieczka krajoznawcza dotarła do kolejnego zabytku w regionie. A taki właśnie był zamiar spindoctorów Prezesa. Niby niepozorna przechadzka, a naprawdę czas na dogadanie ostatnich szczegółów akcji. Byli zbyt doświadczeni, by lekceważyć drobiazgi. W trakcie spaceru zadzierzgnęły się też nici sympatii pomiędzy dziewczętami.


Szosą przez Złoty Stok przemieszczali się w stronę Lądka i Stronia. Słońce przebijało przez słupy bukowych drzew. W zacienionych miejscach leżały resztki pierwszego w tym roku śniegu. Prezes podrzucił na radyjku, że zatrzymają się w miejscu śmiertelnej kraksy Bubla na Rajdzie Dolnośląskim. Tuż za wirażem wozy zjechały w stromą leśną ścieżkę. Stanęli całą ekipą przed pomnikiem. Prezesowi wróciły przed oczy obrazy z przeszłości. Dreszcz przeszedł mu po plecach okrytych grubym polarem zakupionym w sklepie łowieckim. Świeczka, wyszeptana modlitwa i dalej w drogę.

Ścigali się z czasem. Listopadowe słońce nieubłaganie toczyło się w stronę horyzontu. Do zmroku zostało już tylko kilka godzin. Mknęli powiatową 392-ką obok stacji narciarskiej Czarna Góra. Mijali zaniedbane gospodarstwa z garnkami suszącymi się na drewnianych sztachetach zmurszałych płotów. Złote liście unosiły się poruszone pędem ich niezniszczalnych maszyn. Gdzieś koło Szklar czy Marianówki dwaj dobrze wczorajsi przyjaciele z boiska nagle wytoczyli się wprost pod koła prezesowego forestera. Jedynie  rajdowemu doświadczeniu Prezesa mogli zawdzięczać swoje pijane życie. Maciek jednocześnie odbił kierownicą, zrzucił dwa biegi i mocno wcisnął pedał hamulca sprężając płyn w przewodach. Klocki zacisnęły się na nowiutkich tarczach. W radio rzucił ostrzeżenie dla pozostałych aut jadących w kolumnie… A Ci dwaj pewnie chwilę potem zaszli do pani Jadzi po kolejne flaszki mamrota.
Janek mimowolnie zatrzymał wzrok na białej fasadzie kościółka Sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej, który ukazał się na wzgórzu Iglicznej. Zbliżali się do Międzygórza. Jeszcze tylko przejechać przez Wilkanów. Dobrze znał to miejsce. Ile to lat spędzonych na harcerskich obozach przygotowawczych hufca Kędzierzyn. Bez problemu rozpoznał drzewo, gdzie jako nastolatek został przywiązany na wiele godzin przez żądny krwi zastęp Kruków. Traumatyczne wspomnienia miały go nie opuszczać przez najbliższe czterdzieści osiem godzin. Wiedział już, że tej nocy długo nie będzie mógł zasnąć. Dwa kolejne wiraże i wjeżdżali na Wojska Polskiego. Reduktor, cztery i pół tysiąca obrotów i po dwóch minutach byli pod bazą. Do ataku na szczyt zostały minuty…

(to be continued…)

piątek, 25 maja 2012

Ślady przeszłości - w poszukiwaniu kurhanów i grodzisk

Gdzieś w okolicach długiego majowego weekendu wzięło mnie na poszukiwania kurhanów i grodzisk w mojej okolicy. Polska murowana zaczęła sie gdzieś koło XI-XII wieku. Chcąc znależć ślady życia ludzi na naszych terenach trzeba szukać budowli ziemno - drewnianych z elementami kamiennymi. Resztę trzeba uzupełnić wyobraźnią. I już możemy zobaczyć jak tu kiedyś wyglądało życie. Podróż w czasie w pradzieje...


Opowieść moglibyśmy zacząć tak: 
…wiosna tego roku była mocno spóźniona. To co Janek widział za szybą swego  13-letniego forestera  nie nastrajało do spacerów. Mocne podmuchy wiatru uderzały w bok samochodu, gdy wyjeżdżał zza morenowego wzgórza. Chwilami zacinał deszcz ze śniegiem.  Kręta powiatówka zachęcała do mocniejszego wciśnięcia gazu. Janek dobrze znał możliwości czteronapędowego leśnika i wiedział, że może sobie pozwolić na znacznie więcej niż kierowcy  w mijanych autach. Z radia słychać było zachrypnięty głos Knopflera . Janek myślami wracał do przerwanych studiów na Archeologii w Poznaniu. Latem 1989 roku został skierowany na praktykę na wykopaliska na cmentarzysku kurhanowym w Niedarach koło Zawonii...




To może na początek kilka okresleń i informacji ogólnych, przydatnych w naszej eksploracji:
 Cmentarzysko kurhanowe z wczesnej epoki brązu jest położone w lesie na północ od Niedar.
Do dziś przetrwały trzy kurhany - jeden z nich w idealnym stanie, drugi częściowo zniwelowany, trzeci (największy) z rozkopanym wnętrzem.
Grodzisko - pozostałość po grodzie albo osadzie obronnej w postaci kolistego (w podstawie) lub wielobocznego wzniesienia, zazwyczaj  z zachowanymi śladami wałów drewniano-ziemnych.
Na terenie dzisiejszej Polski grody budowane były w dwóch okresach:  w późnej epoce brązu i wczesnej epoce żelaza (czasy kultury łużyckiej i kultury pomorskiej) oraz w okresie wczesnego średniowiecza.
Na terenie Polski zachowało się około 1500 grodzisk. Poddane są ochronie prawnej na mocy wpisu do rejestru zabytków.
 Gródek stożkowy – mały ale wysoki kopiec z wieżą mieszkalno-obronną na szczycie, otoczony najczęściej palisadą u podstawy kopca, otoczony fosą.  
Kurhan – mogiła w kształcie kopca o kształcie stożkowatym lub zbliżonym do półkolistego, z elementami drewnianymi, drewniano-kamiennymi lub kamiennymi, w którym znajduje się komora grobowa z pochówkiem szkieletowym lub ciałopalnym. Pomieszczenia grobowe, nieraz bardzo rozbudowane, mają zwykle konstrukcję kamienną bądź drewnianą
Pochówki tego typu stosowane były w różnych kulturach, od młodszej epoki kamienia (neolitu) do wczesnego średniowiecza, czyli do wprowadzenia obrządku chrześcijańskiego.
  
Grodzisko średniowieczne (XIII-XIV w.)  w Szczodrem (gródek stożkowy i majdan)

Ryczyn – zaginiony piastowski gród nad Odrą (X-XIV wiek)
Doskonale zachowane grodzisko stożkowe  w Gajkowie nad Odrą

Most na kanale Odry w Gajkowie. Przejazd na wyspę.


Za mostem w lewo w strone grodziska

Gródek stożkowy otoczony fosą




Youngtimer mojego Taty

Polonez nosek (niedoszłe coupe) - unikat, igła, egzemplarz kolekcjonerski, po żonie lekarza, niepalone, szwajcar, 100% oryginalnych części, w benzynie, limitowana wersja. I nie jest na sprzedaż :-)




niedziela, 18 marca 2012

Roman & Browar

Od dawna przeglądam z zainteresowaniem mapę 'Masyw Ślęży i okolice'. Kupiłem ją kiedyś za 3 zł.podczas standardowej wycieczki wrocławiaka na Śląski Olimp. Jednak mapa (sześćdziesiątka) przedstawia nie tylko szlaki prowadzące na tą fascynującą górę, ale i całą okolicę pełną wiosek rozsianych na równinie wrocławskiej.
Siedzę przy kominku i czytam na rewersie opisy tych miejsc. W prawie każdej miejscowości jakiś zabytek: a to wczesnogotycki kościół albo duży ośrodek tkactwa, wieś owalnica, barokowy pałac z oficyną, ruiny wiatraka holendra, czy krzyże pokutne. Niby nic bardzo spektakularnego (może poza Niemczą i Świdnicą z Kościołem Pokoju), a jednak mnie pociągają swoją historią miejsca, losami ludzi, którzy tam żyli przed wiekami, życiem codziennym dzisiaj.
No, ale nie można jeździć od wioski do wioski i oglądać kościoły parafialne. Jestem tylko prostym inżynierem, a nie jakimś historykiem fascynatą. Musiałem znaleźć jakieś mianowniki wspólne. Posiedziałem z ołóweczkiem i markerem nad wspomnianą wyżej mapką i wytyczyłem dwa szlaki - w poszukiwaniu romańskich artefaktów część północna i część południowa.
Wiadomo, że styl romański to proste bryły, małe okna, obronny charakter nawet kościołów (tutaj bardziej szczegółowo: Wikipedia. I to wszystko wybudowane dobre 800 lat temu. Osiem wieków historii robi na mnie wrażenie.
Świeżo wymytym foresterem wyskakujemy na AOW i w 20 minut objeżdżamy Wrocław Skręcamy na 35-tkę w kierunku Świdnicy/Wałbrzycha. W Gniechowicach w lewo i zaraz w prawo na lokalne asfaltówki. Po drodze wioski, w których czas spowalnia (Solna, Ręków). Jedziesz przez podwrocławskie miejscowości i mijasz prawie same nowe domy, a tam nowych prawie nie widać. Te stare mają po 200 lat i wciąż są zamieszkane. W wioskach brukowane drogi, po których wieki temu turkotały koła wozów zaprzężonych w woły, do dziś pełnią swą funkcję. Jedynie odcinki pomiędzy miejscowościami pokryte są mocno zużytym asfaltem.
Dojeżdżamy do Starego Zamku, wprost pod romański kościół św. Stanisława z 2 połowy XIII wieku. To poważny zabytek architektury romańskiej, jeden z najcenniejszych w Polsce. Jednak nie przyjeżdżają tu autokary z turystami uzbrojonymi w kamery HD. Za to przychodzą miejscowi parafianie na niedzielną Mszę Świętą. I zwyczajnie, porostu, modlą się w tej 800-letniej kamiennej budowli, pośród epitafiów średniowiecznych rycerzy i romańskich kamiennych lwów. Stajemy wśród wiernych i razem uczestniczymy we Mszy Św. Mój wzrok co chwilę pada na postacie uzbrojonych rycerzy i ich żon na płaskorzeźbach wmurowanych po obu stronach kościoła. Nad ołtarzem po lewej stronie jest kamienny balkon, tam siadali najważniejsi - rycerze, właściciele ziemscy. Może są tam z nami i dziś...Jak ja lubię ten dreszcz historii, takiej namacalnej a nie z gablotki muzealnej.



Jedziemy przez Sobótkę (tam znów romański lew z XII w. przy kościele św. Anny) do Górki prosto pod romantyczny zamek. Ale przecież nie dla zameczku tu przejechaliśmy.  W jego murach zachowała się romańska kaplica (na zdjęciu poniżej na pierwszym planie widać wyraźnie starsze mury w dolnej części budynku). To fragment dawnego klasztoru zakonu Kanoników Regularnych, do którego się przenieśli po opuszczeniu szczytu Ślęży ok 1250 roku.
No i jeszcze kolejne dwa lwy romańskie strzegą wejścia do portalu. Wszystkie te lwy są bardzo podobne do siebie (produkcja seryjna?) i bardziej wyglądają jak skrzyżowanie foki z gigantycznym bobrem. No ale ci kamieniarze mieli małe szanse zobaczyć lwa na żywo. Poza tym latka lecą i zwierzątka tu i tam straciły trochę swoich kształtów.


W Górce jest jeszcze jedno niezwykłe miejsce - browar Sobótka.
To już zupełnie inna opowieść, bardziej z gatunku profanum niż sacrum jak te poprzednie. Ale swoją drogą jakie tutaj musiało się toczyć życie...



Przedwojennezdjęcia browaru na stornie zobten.com
Film reklamowy z samej końcówki funkcjonowania Browaru Sobótka (1995)
Exploracja podziemi w browarze

wtorek, 13 marca 2012

Fajna miejscówka nad Odrą dla zmotoryzowanych



Szybsze bicie serducha

Od wczoraj już wiem że dokładnie tak wyglądają polne dukty jak na zdjęciu kruque'a:
Forum subaru post kruque'a
Tym razem jednak nie była to wtopa a chwile chwały... No ale po kolei.

Siedziałem w robocie i jak to często w poniedziałki, czas wlókł się niemiłosiernie wolno. Co rusz zerkałem na wskazówki zegara i miałem wrażenie, że utknęły w jakimś cholernym zegarkowym korku. System zwalniał, traciłem łącze z dyskami, w biurze duszno, problem gonił problem, z każdym kolejnym mailem rosła lista TO DO, zespoły projektowe ze swoim retroaktywnym nastawieniem do wszystkiego nie posuwały roboty do przodu. No marazm i beznadzieja. Bezwiednie przeglądałem google maps. O 15.00 nie wytrzymałem. Wstałem i wyszedłem z zamiarem potoczenia się do domu lokalnymi asfaltówkami, wolno pykając fajkę.
Już za Węgrowem zniosło mnie na zachód na Krakowiany, Boleścin, Skarszyn a tam zamiast w lewo do domu to w prawo, bo przecież tak blisko stąd do Taczowa Małego.
I tak sobie jadę przez Taczów i pykam fajeczkę opierając wygodnie rękę o podłokietnik (tak, były takie modele z podłokietnikami). We wsi ogólna przedwiosenna rozpierducha. Mijam dwa dobrze ubłocone parchy (w głowie zaśwotała mi myśl, że może to byc mój plan ratunkowy).
Asfaltówka juz za świetlicą i klubem czytelnika, gdzieś tak pod koniec wsi przechodzi w brukowaną drogę. Wygląda bardzo zapraszająco (fotka).

Nic nie zapowiadało mających nadejśc emocji związanych ze stanem nawierzchni.
Koleiny tak na 2/3 koła (napewno większe niż prześwit) wypełnione średniogęstym błotem, po bokach ściany wąwozu. Jadę na reduktorze pilnując by nie spaść z wierzchołka koleiny. Za wąwozem polna droga z błotem na 20cm min. Olewam koleiny, pełny gaz i do przodu (jak Grigori z 4PiP). Kilka razy zaczęło mi stawiać auto bokiem, raz uniosło prawe przednie koło na dobre pół metra w górę. To ja kontra i gaz w podłogę. Błoto przelatuje ponad dachem a serce wali mi jak oszalałe. Nie mam odwrotu (jadę lekko z góry) i nie mogę się zatrzymać. To już nie jazda tylko orka i drifting. Z wdzięcznością myślę o Maćku co mi aluminiową płytę pod silnik wyszykował.
Cały dojeżdżam do przejazdu kolejowego. Rzut oka w lewo/prawo/lewo i już toczę się do karczmy Miłocin. Wysiadam i z podziwem oglądam ubłoconego forka. Co to jest za auto, jaka moc w nim drzemie i gdzie tym nie zajedziesz!
No i Geolandery A/T-S zrobiły robotę!
To była prawdopodobnie najtrudniejsza przeprawa offroadowa w moim życiu. Gdybym wiedział w jakim stanie jest ta droga, absolutnie bym się nie zdecydował nią jechać. A taka to urocza latem ścieżka wśród wąwozów, idealna na niedzielną przejażdżkę rowerkiem.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Nie filozuj brachu

No i po Adwencie, po świętach Bożego Narodzenia, prawie po starym roku… Można by lakoniczno powiedzieć, że to upływ czasu i co poradzisz. Czas zacząć planować kolejny rok? Pewnie tak, planowanie to bardzo pożyteczna i poważna czynność. W końcu tak zarabiam na życie i nawet to lubię. To sprawdzony sposób na chociaż częściowe wywieranie wpływu na naszą przyszłość. Oczywiście te najprzyjemniejsze plany związane są z wakacjami zimowymi i letnimi, z wyjazdami na długie weekendy (tak obfite w kalendarzu na 2012 rok). I tak śmiało idziemy w przyszłość wspierani noworocznymi życzeniami składanymi przez przyjaciół w tą cezurową sylwestrową noc.
No ale mamy teraz takie niewiadomo co, te kilka dni między Świętami a Sylwkiem. Prawie, że rok się skończył a nowy jeszcze się nie rozpoczął. Czas dryfowania, jazdy na luzie? Trochę tak i bardzo to lubię.
Wsiadłem wczoraj za kierownicę mojego lekko niedoleczonego forestera i pojechałem po odrobinę dystansu do mojego Babadag, do sąsiedniej gminy, do Krakowian i Zaprężyna, do Głuchowa Dolnego i Pasikurowic. Jedzie się tam wąziutkimi asfaltami i bitymi drogami. Takie drogi lubię najbardziej. No i jak się już ma czas (obojętnie czy przeszły, teraźniejszy czy przyszły) i drogę (szeroką, wąską asfaltową lub polną) to prędkość łatwo wyliczyć. A że prędkość to wielkość wektorowa to naszą strzałkę możemy skierować w minione czasy lub ku przyszłości.


Gdzieś między Krakowianami a Węgrowem zjeżdżam na pobocze i nabijam fajkę aromatycznym Larsenem. Z kolejnymi pufnięciami powracają do mnie obrazy z ostatnich dni, z ostatnich miesięcy, z całego roku… (i tu zacząłem wypisywać te najważniejsze wydarzenia tego roku, te dobre i te trudne, kiedy trapiłem się zdrowiem najbliższych - każdy miał i takie, i takie). To jest nasze życie i nic na to nie poradzimy. Dzielnie brniemy przez nie korzystając z doświadczenia, ucząc się na błędach swoich i cudzych. To jak jazda w terenie. Generalnie duży fun, ale czasem tak się wpier…, że myślę po co mi to było. A po wszystkim doceniam zebrane doświadczenia. I dlatego warto jest pamiętać, rozpamiętywać, myśleć o tym co było. Coraz częściej przekonuję się, że refleksja przychodzi z wiekiem. I dobrze mi z tym. No bo gdzie tak gnać? Nie mam w sobie nieodpartej potrzeby posiadania ipoda dziewiątej generacji…