piątek, 23 listopada 2012

Akcja pod Śnieżnikiem - cz. 1 .W stronę bazy



Było tak gdzieś w połowie października, jak Janek dostał wiadomość, że Prezes organizuje jesienny wjazd na Śnieżnik (wybitny szczyt w południowej części Kotliny Kłodzkiej). Lista uczestników została wywieszona w wiadomym miejscu. Jak zawsze niezawodni Bizon i Piotrek zapisali się już pierwszego dnia.
Janek długo gryzł się z myślą, czy dołączyć do zespołu mającego zaatakować Śnieżnik (wiecie który Śnieżnik). Obawiał się ewentualnej kontroli Straży Granicznej na terenie Parku Krajobrazowego. Przed oczami stanęły mu wydarzenia z okresu stanu wojennego, gdy, zakuty w kajdanki, zwożony był Gazem 66 przez WOP na posterunek w Bystrzycy Kłodzkiej. Od tamtych wydarzeń nigdy już nie odzyskał dawnego optymizmu. Każdą zmianę pogody odczuwał w nie najlepiej zrośniętych kościach strzałkowych. Zakaz opuszczania kraju obowiązywał go do 2014 roku. A w śnieżnickim lesie tak łatwo pobłądzić i nieopatrzenie przejechać na czeską stronę, gdzie czają się pogranicznicy w swych zielonych skodach.
Z drugiej strony jesienny atak czteronapędowcem na Śnieżnik w grupie sprawdzonych kolegów był Janka młodzieńczym, niespełnionym do dziś marzeniem. Pragnienie to było silniejsze, niż wspomnienie koszmaru lat minionych.
Na tydzień przed planowaną datą wyjazdu, Janek ostatecznie potwierdził swój udział w akcji. Do zespołu dołączył też Mecenas, Pan Piotr i Sławek. Tak więc w akcji miało uczestniczyć 7 błotnych pojazdów pościgowych: 4 forestery, dłubnięty legacy, taksówka i rosomak. Bladym świtem w okolicach BP na Karkonoskiej z mgły zaczęły wyłaniać się kolejne samochody z gwiazdami na grillach. Twarze kierowców skryte za wysoko postawionymi kołnierzami, chroniącymi przed przenikliwym zimnem. Krótkie powitania, zdawkowe rozmowy, ostatni papieros wypalany na prędce. Dziewczyny poprawiające makijaż i bezwiednie strzepujące pyłki z ramion swych facetów. Przygodni kierowcy tankujący na stacji  swoje niemrawe samochody, z glutem w gardle odprowadzali wzrokiem kolumnę wehikułów spod znaku Subaru. Oni przeczuwali, że z tej wyprawy wrócą tylko nieliczni.
Janek przełączył CB radio na kanał 22, przeredukował i mocniej wcisnął gaz, by nadążyć za bliźniaczym foresterem Bizona. Blondyna sięgnęła po termos z czarną, mocno osłodzoną miodem kawą. W radiu grał Joe Bonamasa. Leniwie toczyli się krajową ósemką w stronę zjazdu na Kamieniec Ząbkowicki. Od czasu do czasu ktoś podrzucał jakiegoś suchara w eter. Jedynie krótkie notki historyczne Prezesowej pomagały kolegom na chwilę oderwać się  od czarnych myśli. Każdy z nich na swój sposób przeżywał tę akcję.
Prezes przesuwał wzrokiem po ekranach GPSów numer jeden, dwa i trzy (ten ostatni z monochromatycznym wyświetlaczem). Wiedział, że w akcji sprawność szpeju poddawana jest weryfikacji. Lekko uśmiechnął się na myśl, że oprócz systemów globalnej nawigacji ma jeszcze tego autochtona. Wiele lat spędzonych w lesie podczas polowań nauczyło Prezesa polegać jedynie na lokalnych przewodnikach.
Bizon z uwagą wsłuchiwał się w dźwięk dyferencjału. Równomiernie rozłożone składowe harmoniczne, które docierały do jego i Alutki uszu, wprowadzały oboje w niedzielny, prawie świąteczny nastrój potęgowany zapachem dopiero co wyjętego z pieca drożdżowego kołacza z węgierkami. Jedynie pomarańczowa kontrolka czekendżina burzyła ten spokój na pokładzie.
Piotrek po raz kolejny próbował wprowadzić opornego boksera na wyższe obroty, by nadążyć za resztą. Dawno już minęły czasy, gdy rosomak rozpędzał się do 150km/h. Dzisiaj stówka to było maksimum możliwości tej niezwykłej, żyjącej własnym życiem maszyny. Jednak nic nie mogło wyprowadzić Piotrka z równowagi. W bagażniku brzęczały nieświadome mających nadejść wkrótce wydarzeń, luźno rzucone piły, siekiery i liny. Sięgnął po bibułkę i prawą ręką skręcił sobie papieroska. Zapach tytoniu i pojawiające się zza chmur zarysy Sudetów przypominały Iwonie wspólnie spędzone chwile w Szkocji. Mimo całej grozy sytuacji cieszyła się, że jest tutaj z Piotrem.
Mecenas, wygodnie rozparty za kierownicą swojego komfortowego legasia, pewnie utrzymywał kurs. Był doświadczonym kierowcą, potrafiącym wiele i wiedział dobrze, że nie musi tego nikomu udowadniać. Dzięki szczegółowej relacji Natalii, poskładał już w całość strzępki wydarzeń, które zostały mu w pamięci po czwartkowej imprezie. Natalia podała mu zapalonego chesterfielda. Cieszył się jazdą. Wiedział już, że Prezes wzorowo zestroił zawiechę jego bolidu.
Pan Piotr dołączył do zespołu jako ostatni. Po raz pierwszy szedł na akcję w tym składzie. Jednak Prezes wiedział co robi ściągając go do ekipy. W krótce miało się okazać, że ten weteran kampanii w Południowej Afryce i działań na polach lodowych północnych obszarów Laponii, będzie nieodzowny w pokonaniu przeszkód, jakie postawi przed nimi życie. Ewa odpakowała kanapkę z grillowanym łososiem po norwesku. Odrobina fosforu wydawała się jej niezbędna w tej sytuacji.
Sławek prowadził taksówkę trochę nonszalancko, jak to jest w zwyczaju wrocławskich taryfiarzy. Już tyle widział, że nic nie mogło go zaskoczyć. Jego dewiza życiowa nigdy nie zwiodła go na manowce: „jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było” i „zawsze znajdzie się jakieś wyjście”. Zjadł sobie jabłko, zadzwonił do znajomej i podrzucił kolegom, że suszą na czterdziestym siódmym. Lubił te wyjazdy z Prezesem i resztą. Wkrótce jego naturalna pogoda ducha miała być wystawiona na największą próbę.
Gdzieś przed południem dotarli do kamienieckiego zamku. Myliłby się ten, kto by myślał, że oto wycieczka krajoznawcza dotarła do kolejnego zabytku w regionie. A taki właśnie był zamiar spindoctorów Prezesa. Niby niepozorna przechadzka, a naprawdę czas na dogadanie ostatnich szczegółów akcji. Byli zbyt doświadczeni, by lekceważyć drobiazgi. W trakcie spaceru zadzierzgnęły się też nici sympatii pomiędzy dziewczętami.


Szosą przez Złoty Stok przemieszczali się w stronę Lądka i Stronia. Słońce przebijało przez słupy bukowych drzew. W zacienionych miejscach leżały resztki pierwszego w tym roku śniegu. Prezes podrzucił na radyjku, że zatrzymają się w miejscu śmiertelnej kraksy Bubla na Rajdzie Dolnośląskim. Tuż za wirażem wozy zjechały w stromą leśną ścieżkę. Stanęli całą ekipą przed pomnikiem. Prezesowi wróciły przed oczy obrazy z przeszłości. Dreszcz przeszedł mu po plecach okrytych grubym polarem zakupionym w sklepie łowieckim. Świeczka, wyszeptana modlitwa i dalej w drogę.

Ścigali się z czasem. Listopadowe słońce nieubłaganie toczyło się w stronę horyzontu. Do zmroku zostało już tylko kilka godzin. Mknęli powiatową 392-ką obok stacji narciarskiej Czarna Góra. Mijali zaniedbane gospodarstwa z garnkami suszącymi się na drewnianych sztachetach zmurszałych płotów. Złote liście unosiły się poruszone pędem ich niezniszczalnych maszyn. Gdzieś koło Szklar czy Marianówki dwaj dobrze wczorajsi przyjaciele z boiska nagle wytoczyli się wprost pod koła prezesowego forestera. Jedynie  rajdowemu doświadczeniu Prezesa mogli zawdzięczać swoje pijane życie. Maciek jednocześnie odbił kierownicą, zrzucił dwa biegi i mocno wcisnął pedał hamulca sprężając płyn w przewodach. Klocki zacisnęły się na nowiutkich tarczach. W radio rzucił ostrzeżenie dla pozostałych aut jadących w kolumnie… A Ci dwaj pewnie chwilę potem zaszli do pani Jadzi po kolejne flaszki mamrota.
Janek mimowolnie zatrzymał wzrok na białej fasadzie kościółka Sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej, który ukazał się na wzgórzu Iglicznej. Zbliżali się do Międzygórza. Jeszcze tylko przejechać przez Wilkanów. Dobrze znał to miejsce. Ile to lat spędzonych na harcerskich obozach przygotowawczych hufca Kędzierzyn. Bez problemu rozpoznał drzewo, gdzie jako nastolatek został przywiązany na wiele godzin przez żądny krwi zastęp Kruków. Traumatyczne wspomnienia miały go nie opuszczać przez najbliższe czterdzieści osiem godzin. Wiedział już, że tej nocy długo nie będzie mógł zasnąć. Dwa kolejne wiraże i wjeżdżali na Wojska Polskiego. Reduktor, cztery i pół tysiąca obrotów i po dwóch minutach byli pod bazą. Do ataku na szczyt zostały minuty…

(to be continued…)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz