wtorek, 25 grudnia 2012

Akcja pod Śnieżnikiem - cz. 3. Taksówka w potrzasku

 Mijały cenne sekundy lecz drzewo nie zamierzało ustąpić. Pot wielkimi kroplami skapywał z ich zabłoconych twarzy, tworząc małe strumyki, znikające chwilę potem wśród kęp miękkiego mchu. Obrócony o kilka stopni pień wracał jak zaczarowany do pierwotnego położenia. Magda dokumentowała całą akcję niezniszczalnym aparatem fotograficznym Zenith 12XP, który dostała od wuja z Przasnysza, gdy była jeszcze małą dziewczynką w warkoczach. Prezes miarowo pohukując basem nadawał rytm, a pień powoli obracał się w stronę stromego zbocza poniżej. Byli tak blisko osiągnięcia celu, gdy w zaroślach dało się słyszeć poruszenie. Ukraińcy w kominiarkach i wojskowych butach, zgrabnie zeskakiwali po stoku w stronę zablokowanych subaru, aż stanęli na ścieżce i z typowym dla mężczyzn wschodu znudzonym wyrazem twarzy, zapalili po ruskim papierosie z kartonową tutką. Rozdzielał ich tylko korzeń drzewa. Pan Piotr kątem oka obserwował napastników, badając ich psychikę. Nie przestawali napierać z całą mocą na pień, jednak rozłożysty korzeń stawiał wciąż opór. Magda uchyliła bagażnik zielonego subaru by odłożyć ciężkiego zenita.  Z tych emocji zapomniała o dwóch psach, podróżujących z nimi. Jager i Ruda miały już dość tego zamknięcia i zdecydowanie potrzebowały ruchu na świeżym powietrzu. Sprawy potoczyły się w mgnieniu oka. Uwieszeni na dźwigni kierowcy ostatecznie pokonali opór drzewa. Niezawodna grawitacja zrobiła resztę roboty. Pień miękko potoczył się w przepaść. Oczom zaskoczonych Ukraińców ukazały się buchające parą, pędzące w ich kierunku psy. Całości scenerii dopełniał odgłos nisko przelatującego helikoptera. Ta nieco przypadkowa demonstracja siły, to było zbyt wiele dla facetów w kominiarkach. Pan Piotr, wycierając ręce w śnieg, uśmiechnął się do swych myśli. Dobrze ocenił, że Ci przybysze ze wschodu nie mieli mocnej psychiki…


Uwolniona karawana gwiezdnych maszyn ruszyła pod górę. W CB radiu rozbrzmiewały okrzyki tryumfu. Teraz już nic nie mogło ich zatrzymać. Byli iniemamocni. Jedynie Prezes nie przestawał marszczyć czoła. Był zbyt doświadczony przez życie, by z powodu pokonania byle drzewka na drodze popadać w euforię. Nie minęło piętnaście minut, jak Pan Piotr zgłosił oderwanie tylnego zderzaka w wozie Sławka. Prowizoryczna naprawa pomogła tylko na chwilę. Jechali stromą kamienistą drogą, która może na AT-ekach nie robiła większego wrażenia, jednak zużyte zimówki w taksówce nie wytrzymały spotkania z ostrymi łupkami łyszczykowymi, luźno leżącymi na zaśnieżonej drodze. Kolumna stanęła. Diagnoza – dwa kapcie na przedniej osi taksówki. Działali według dobrze przećwiczonej procedury. Prezes ocenił rozmiar awarii. Zaordynował zapas Sławka i dojazdówkę Mecenasa. Prawe koło było do natychmiastowej wymiany. Sławek i Piotr ogarniali temat. Lewa opona została podłączona do amerykańskiego, wysokowydajnego kompresora, stosowanego w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku na rajdzie Paryż – Dakar. Prezes wrócił myślami do pamiętnej aukcji na e-buyu, gdzie zaciekle walczył z pewnym Teksańczykiem o ten szpej. Załatwił cholernego Jankesa licytując w ostatniej chwili dwieście dwadzieścia dwa baksy. Teraz okazywało się, że były to dobrze zainwestowane pieniądze. Bizon, Pan Piotr, Janek i Prezes w napięciu obserwowali powoli przesuwającą się wskazówkę manometru. Mieli już dobre dwie atmosfery, gdy Prezes postanowił odłączyć wężyk. Jednak powietrze którędyś uchodziło. Małe rozcięcie na boku opony postanowili zaszpuntować  blachowkrętem i gumą balonową, którą żuł Przewodnik na przemian z ziarnami słonecznika. Zostawmy w tym miejscu naszych kreatywnych offroadowców, bowiem w unieruchomionej kolumnie samochodów życie towarzyskie toczyło się w najlepsze. Alutka, pielgrzymując po samochodach, częstowała dziewczęta plackiem śliwkowym. Żartom nie było końca. Zapanowała iście piknikowa atmosfera. Jedynie Natalia z tych nerwów wywołanych ekspozycją na przepaść, nie mogła nic przełknąć. Wyobraźnia przestrzenna, którą została hojnie obdarowana, budowała obrazy, których mogliby jej pozazdrościć twórcy filmów o Agencie 007. Próbowała odepchnąć te obrazy, lecz wracały niczym senny koszmar w upalną, burzową, lipcową noc.
Tymczasem przy uszkodzonej oponie, w strugach zacinającego deszczu ze śniegiem, trwała narada. Ostatecznie Prezes wydał polecenie kontynuowania jazdy do utraty powietrza. Janek jeszcze nieśmiało zaproponował, by jechać z kompresorem podłączonym na stałe do opony, ale chyba pomysł nie trafił na podatny grunt. Może na tamten moment było to zbyt abstrakcyjne rozwiązanie.


Zawarczały wychłodzone motory o przeciwsobnej konstrukcji i ruszyli powoli pod górę. W przerwie między drzewami dojrzeli zwalisty budynek górskiego hotelu Pod Śnieżnikiem. Przewodnik powiedział przez CB radio, że za chwilę wyjadą na odsłonięty teren i będą widoczni jak wróble na śniegu. Powietrze z opony taksówki powoli wydostawało się do atmosfery. Mogli ją dopompować teraz, w cieniu jodeł, albo dopiero na dole w Międzygórzu. Pan Piotr wiedział, że kolejny postój może jeszcze bardziej nadszarpnąć i tak już niskie morale zespołu. Rzucił przez Radio do Prezesa, by nie stawać. Ten po chwili namysłu nakazał wszystkim, by wcisnęli mocniej gaz i trzymali głowy nisko nad kierownicą. Gnali na złamanie karku. Szuter sypał się spod kół, obijając karoserie kolejnych wozów. Mechanizmy różnicowe, skapane w rozgrzanym oleju gładko wyrównywały prędkości obrotowe kół. Był to moment chwały konstruktorów spod znaku Subaru. Permanentny, symetryczny napęd zdawał egzamin na piątkę. Siedem japońskich wehikułów, pewnie prowadzonych przez siedmiu kierowców o słowiańskich, sarmackich rysach orało mokry śnieg zalegający równinę, na której stało schronisko. Turyści, w swych kolorowych membranowych kurteczkach, przystawali zaskoczeni pędzącą kawalkadą, wypadającą znienacka z jodłowego zagajnika. Kijki do nordic walking wypadały im z rąk.  Otwierali usta ni to w okrzyku przerażenia, ni wściekłości.


Niezatrzymani wjechali na drogę dojazdową do hotelu. Była stroma, ale równa. Prędkościomierz w foresterze Janka pokazywał 80 km/h. Jeden po drugim wchodzili w szutrowe wiraże. Piętnaście minut takiej szaleńczej jazdy wystarczyło, by dotarli na parking w Międzygórzu. Sławek zadrutował zwisający zderzak i dopompował koło amerykańskim kompresorem.


Alutka dokarmiała plackiem śliwkowym wycieńczonych kierowców i ich partnerki. Długo nie mogli powstrzymać drgających z napięcia mięśni. Przewodnik jednak rozwiał nadzieję na dłuższy popas. W pensjonacie „Pod dobrym humorkiem” czekała już obiadokolacja. Czas było jechać. Nikt nie wołał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz